Recenzja – Capitan Tsubasa: Rise of New Champions

Tsubasa ponownie sięgnie piłkarskich gwiazd

Kapitan Tsubasa, to dla wielu postać kultowa. Każdy, kto pamięta czasy Polonii 1 musiał mieć kontakt z opowieścią o chłopcu, który kochał piłkę nożną całym sobą. Oryginalna manga debiutowała na rynku w 1981 roku, natomiast od 2013 fani śledzą kolejne przygody bohatera w serii Rising Sun. Oczywiście za popularnością muszą również iść adaptacje growe i tutaj też piłkarska saga może się pochwalić znamienitą ilością produkcji. Dziś natomiast przyjrzymy się najnowszej próbie przeniesienia klimatu serii na ekrany naszych monitorów w postaci Capitan Tsubasa: Rise of New Champions.

W kwestiach formalnych, gra jest adaptacją znanej już historii, kiedy to jako drużyna Nankatsu stajemy do turnieju szkół średnich. Jednak jeśli myślicie, że jest to jedyna opowieść jaką przygotowali dla nas twórcy to jesteście w nie małym błędzie. Po rozegraniu „Episode of Tsubasa” przed nami otwiera się zupełnie nowa, oryginalna fabuła. Tutaj założenia są proste, jako nowy zawodnik w jednej ze szkół (Toho, Musashi, Furano) bierzemy udział w turnieju, którego celem jest wytypowanie zawodników, którzy pojadą reprezentować Japonię na rozgrywkach U-16 World Cup.

Z czystym sumieniem muszę powiedzieć, że oba tryby fabularne śledziło mi się niezmiernie przyjemnie. Opowieść, gdzie kierujemy Tsubasą i drużyną Nankatsu jest pełna efektownych scen, które docenią fani pierwowzoru, a oryginalna opowieść całkiem nieźle utrzymuje nas przed ekranem. Jest to z mojej strony duży komplement, ponieważ nigdy nie byłem fanem takiego przedstawiania historii w adaptacjach anime. Zazwyczaj taka opowieść jest robiona na kolanie, nasz bohater ma w niej tyle do powiedzenia co nic, a sama prezentacja opowieści jest równie ciekawa jak oglądanie meczy okręgowych drużyn piłkarskich w lokalnej telewizji – emocje niby są, ale podczas malowania ściany można byłoby przeżyć podobne doznania. W tym wypadku jest zupełnie inaczej.

W przypadku Rise of New Champions mamy jednak w pełni udźwiękowione dialogi (co nie zdarza się często w takich trybach), a specjalne wydarzenia, w których bierze udział nasz bohater rzeczywiście wpływają na grę. Jednak ja rozwodzę się na temat historii i jej wątków, a przecież wielu z was na pewno chce sięgnąć po tą grę, żeby móc strzelać gole, które łamią wszelkie prawa logiki, fizyki i jeszcze kilku praw prawdziwego świata, prawda?

Od razu powiem, że jeśli spodziewacie się jakości rozgrywki jak z gier spod szyldu „Fifa”, to trafiliście pod zły adres. Produkcja jest bardzo prostą grą piłkarską, gdzie precyzyjne strategie czy dokładne podania nie są aż tak istotne. Rzekłbym nawet, że trzon zabawy jest do bólu prosty i tak naprawdę podczas rozgrywki najważniejsze jest to żebyśmy skutecznie używali specjalnych atrybutów, które wyróżniają omawiany tytuł na tle innych symulatorów biegania po boisku. Po pierwsze, podczas tak prozaicznych czynności, jak podawanie piłki, możemy ładować specjalny pasek, którego wypełnienie da nam dostęp do ulepszonego zagrania, które nie ma za dużo wspólnego z prawdziwą piłką nożną, ale jest efektowne jak diabli.

To samo tyczy się mijania przeciwników, teoretycznie możemy próbować dryblować jak w każdej grze tego typu, jednak lepiej jest używać super-omijania (nazwa własna wymyślona podczas zabawy), które to zapewni nam szybkie dostanie się pod bramkę przeciwnika. I teraz dochodzimy do chyba najlepszego momentu całej gry, czyli wspomnianych wyżej ataków specjalnych. Chcecie dokonać strzału, który przeleci całe boisko jak parabola i trafi do bramki? Czy waszym marzeniem było zdobycie bramki razem z waszym kumplem z boiska tworząc przy tej okazji taką prędkość, że  normalny człowiek zapewne by zginął? W tej grze wszystko jest możliwe, a animacje towarzyszące kultowym atakom naszych bohaterów to czyste złoto.

Niestety, pomimo tego, że podczas zabawy cieszyłem się jak małe dziecko, kiedy mogłem odgrywać kultowe momenty, bądź pokonywałem całą obronę przeciwnika tylko przy pomocy „super-omijania”. to gdzieś z tyłu głowy wiedziałem, że Capitan Tsubasa Rise of New Champions to świetna adaptacja kultowej marki i średnia gra piłkarska. Sztuczna inteligencja naszych kolegów z drużyny czasami woła o pomstę do nieba, wybór odpowiedniego zawodnika podczas sytuacji podbramkowej może sprawić, że ciśniemy padem o ścianę, a niektórzy zawodnicy/ataki są po prostu zbyt przesadzeni.

Tutaj posłużę się przykładem, który sam odczułem podczas obcowania z tytułem. Żaden zespół nie sprawiał mi problemów podczas zabawy, aż do momentu meczu z Toho. Hyuga i jego Tiger Shot, to istna broń zagłady podczas meczu. Dodajmy do tego Wakashimazu na bramce, który broni każdego strzału i mamy idealny przepis na skokowy poziom trudności. Po wielu próbach udało mi się ich pokonać i pewnie niektórzy powiedzą, że to wina mojego braku umiejętności.

Otóż w trybie „New Hero” zasiliłem zespół Toho i zgadnijcie co się stało? Tak, każdy mecz można było rozegrać z zamkniętymi oczami, ponieważ i tak kończyły się one wygraną na poziomie 5:0 lub więcej. Po prostu ta jedna drużyna cierpi na brak jakiegokolwiek balansu, co trochę umniejsza pozytywnym odczuciom z zabawy.

Ciężko jest mi natomiast powiedzieć coś więcej na temat oprawy. Jeśli czytaliście któryś z moich wcześniejszych tekstów na temat jakiejkolwiek gry anime, to wiecie, że w tej kwestii jest po prostu dobrze. Gra wygląda jakbyśmy przemiesili znaną markę na konsolę, przerywniki animowane, pomimo tego, że w małej ilości, są świetnie wykonane, a głosy postaci będą znane każdemu, kto oglądał serial. Dodajmy do tego muzykę, również przeniesioną jeden do jeden z telewizyjnych przygód Tsubasy i mamy dobrze brzmiącą oprawę dźwiękową, która zadowoli wszystkich fanów marki.

Nie potrafię gniewać się na niedociągnięcia, które można zobaczyć w Capitan Tsubasa Rise of New Champions. Poza wspomnianymi usterkami bawiłem się naprawdę dobrze, a każdy kolejny mecz był dla mnie pełen emocji, których dawno nie czułem podczas obcowania z grową adaptacją anime. Czy  jest to tytuł idealny, pokazujący nową jakość? Oczywiście, że nie! Czy jest to produkt, który zabije w nas miłość do tego rodzaju gier? Moim zdaniem nie. Tutaj mamy do czynienia z pozycją, która w pierwszej kolejności jest dedykowana fanom, jednak i osoby postronne mogą spróbować swoich sił w kilku niezobowiązujących meczach.

Mateusz Papis
Mateusz Papis

Od 17 lat zagorzały fan popkultury. Swoją przygodę rozpocząłem od automatu z nieśmiertelnym Tekkenem 3, który sprawił, że bijatyki mają specjalne miejsce w moim sercu. Fan gier, Gundamów, Japonii oraz wszystkiego co nosi znamiona kultury popularnej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *